W czwartej edycji Ligi Narodów UEFA reprezentacja Polski prowadzona przez selekcjonera Michała Probierza zajęła ostatnie miejsce w swojej grupie i w kolejnych rozgrywkach zagra na zapleczu elity. Wielu kibiców, dziennikarzy czy piłkarskich ekspertów odtrąbiło sportową katastrofę biało-czerwonych. Owszem, fatalny wynik poszedł w świat, ale czy naprawdę jest nad czym rozpaczać i rozdzierać szaty?
Od początku istnienia Ligi Narodów biało-czerwoni byli jej outsiderami. Już pierwsza edycja w 12-zespołowej obsadzie zakończyła się brutalną weryfikacją możliwości naszej reprezentacji. Mając za rywali mającą słabszy moment Portugalię oraz przechodzących lekki kryzys Włochów udało się ugrać zaledwie dwa remisy i zanotować dwie jednobramkowe porażki. Z dywizji A nie spadliśmy tylko dzięki rozszerzeniu jej do 16 drużyn. Media, mimo rezultatów, które w normalnych okolicznościach nie należą do satysfakcjonujących, odtrąbiły sukces. Poszło nam bowiem lepiej niż Islandii oraz niewiele lepiej niż Niemcom. Nadal jednak były to tylko 2 punkty w 4 meczach.
W kolejnych rozgrywkach los był dla nas łaskawy już na etapie losowania grup dywizji A. W swojej grupie trafiliśmy na najsłabszego rywala z 3 koszyka, Bośnię i Hercegowinę. Wobec faktu, iż zaledwie jedna drużyna była degradowana do dywizji B, należało się rozprawić jedynie z Bośniakami, co udało się osiągnąć bez większego wysiłku. Oprócz czerwonej latarni z Bałkanów biało-czerwoni mierzyli się również z Holandią i ponownie z Włochami. W czterech spotkaniach kadrowiczom udało się jedynie bezbramkowo zremisować ze „Squadra Azzura”. Pozostałe trzy mecze zakończyły się porażkami. Ponownie utrzymanie w dywizji A uznano za sukces, a co odważniejsi przypisywali reprezentację Polski do europejskiej czołówki. W końcu należeliśmy do 12 najlepszych drużyn Europy.
W losowaniu do następnej edycji Ligi Narodów przeżyliśmy deja vu. Znów z koszyka najniżej rozstawionych drużyn trafiliśmy najsłabszą Walię. Scenariusz był więc znany – dwie wygrane z Walią znów dadzą utrzymanie w elicie. Tak też się stało, ale tym razem cieniem na występie reprezentacji położyły się dotkliwe porażki z Holandią (1:4) i szczególnie Belgią (1:6). Umysły rozpalił wyjazdowy remis 2:2 w Rotterdamie. Choć najwięksi dotkliwie pokazali nam miejsce w szeregu, w mediach i gabinetach działaczy Polskiego Związku Piłki Nożnej niemal strzelały szampany. Oto w trzech kolejnych edycjach utrzymaliśmy status czołówki Europy. O jakże złudne było to myślenie.
Fakty są brutalne. W starciach z możnymi Starego Kontynentu wciąż jesteśmy ubogim krewnym, aspirującym jedynie do miejsca przy suto zastawionym stole. Dlatego tegoroczny spadek do dywizji B, po faktycznie słabych występach w Lidze Narodów powinien pozwolić wreszcie przestać zakłamywać rzeczywistość. Nie, nie jesteśmy reprezentacją z europejskiej czołówki. Wracamy na należne nam miejsce w drugim szeregu, obok reprezentacji, z którymi potrafimy rywalizować jak równy z równym. Reprezentacyjny etap trenera Adama Nawałki „rozpuścił” kibiców, działaczy i ekspertów, którzy w ostatnich kilku latach mówili o flashbackach z lat 90-tych.
I to naprawdę lepiej, że przestaniemy stawać w szranki z najlepszymi i zbierać łomot, bo to ani przyjemne, ani motywujące. Skoro selekcjoner Michał Probierz mówi o zmianie pokoleniowej w reprezentacji to niech to nowe pokolenie uczy się pływać na płytkiej wodzie, zamiast topić się na środku jeziora. W ten sposób będziemy w stanie cokolwiek budować z myślą o rywalizacji z najlepszymi, ale w przyszłości. Z resztą sam osławiony Nawałka do EURO 2016 z czołowymi reprezentacjami Europy mierzył się… 4 razy w 25 meczach!!! Trzykrotnie z Niemcami i raz z Holandią, wygrywając tylko raz w słynnym meczu na Stadionie Narodowym przeciwko przetrzebionej kadrze Joachima Löwa. To nie jest przytyk do Nawałki i tamtej drużyny. To fakty pokazujące o czym mówimy i z czym będziemy się mierzyć.
Ten spadek do dywizji B należy traktować jako dar od losu. Najlepsi pokazali nam miejsce w szeregu. Drugim szeregu. Czy powinniśmy być zaskoczeni? Nie. Może zawiedzeni? Również nie. Co więcej, los w dalszym ciągu nam sprzyja. UEFA zmieniając format rozgrywek Ligi Narodów ukręciła sobie bat na kwalifikacje do Mistrzostw Świata w 2026, bowiem w marcu przyszłego roku wciąż nie będą znani grupowi rywale Polaków (oraz innych drużyn z pozostałych grup eliminacyjnych) z pierwszego koszyka losowania. Będą nimi wszyscy ćwierćfinaliści Ligi Narodów, ale dopiero rozstrzygnięcia ćwierćfinałów wskażą, kto trafi do której z grup.
To z jednej strony istotne, ponieważ Polska zagra w pięciozespołowej grupie, a jej rywalem z pierwszego koszyka będzie przegrany z ćwierćfinału. Z drugiej strony prowadzi to do niebezpiecznego precedensu, w którym „kombinujące” reprezentacje mogą zdecydować się na odpuszczenie walki w Lidze Narodów na rzecz teoretycznie łatwiejszej grupy w kwalifikacjach do najbliższego mundialu. Czas pokaże, czy nieodwracalny już błąd europejskiej federacji piłkarskiej będzie dla biało-czerwonych przekleństwem czy błogosławieństwem. Nie zdziwi nas jednak, gdyby los ponownie był łaskawy dla „Orłów” Probierza.
Nie dramatyzujmy zatem. Nie stało się nic, co uwłaczałoby naszemu futbolowi. Krok wstecz, który prędzej czy później musiał nastąpić, może być dla nas naprawdę pozytywnym bodźcem do rozwoju tej kadry. Zyskać możemy wyłączne lepsze wyniki, a co za tym idzie lepsze nastroje i tego powinniśmy sobie życzyć.